To
były smutne czasy, ale przecież nie można było ciągle płakać. W tym świecie,
przewróconym do góry nogami – to, co teraz wydaje się śmieszne, wtedy mogło
zaważyć na życiu człowieka i odwrotnie. To były czasy z mocno odbitym piętnem
sowieckiej skrupulatnej dbałości o prawomyślność ciemiężonych narodów.
16-letni Zbigniew. Zdjęcie z czasów okupacji niemieckiej
Miałem
niespełna 15 lat, gdy zaraza sowiecka wkroczyła do Lwowa 22 września 1939 roku.
W 1940 roku NKWD wywiozło moich dziadków nad Morze Białe, bo mieli 35 ha ziemi
w Józefpolu, w powiecie wołkowyskim. My też nie mogliśmy czuć się bezpiecznie.
Chociażby z tego powodu, że ojciec brał czynny udział w wojnie 1920 roku
przeciw bolszewikom, a potem pracował w polskim kontrwywiadzie wojskowym.
Sowieci
od początku czuli się we Lwowie jak na własnych śmieciach. Ojciec oficjalnie
zaginął na froncie, a w rzeczywistości ukrywał się. Wraz z mamą i siostrą
dostaliśmy obywatelstwo radzieckie, a ja powędrowałem do ósmej klasy szkoły sowieckiej
„dziesięciolatki” , którą ukończyłem zresztą z odznaczeniem jako „atlicznik”.
Święta pod
okupacją naszych wschodnich sąsiadów były skromne, ale gdzieś tam w środku kwitła
nadzieja na lepsze jutro. Wyzwolenie od ucisku przewijało się zawsze w naszych
życzeniach. 30 czerwca 1941
roku Lwów zmienił okupanta. Musiałem iść do pracy. Inaczej robotę znalazłby mi
Niemiec, ale na terenie Rzeszy. Półtora roku później wstąpiłem do podziemnej
organizacji – V Dywizji Armii Krajowej okręg lwowski.
Dowództwo
doszło do wniosku, że zamiast wysadzać pociągi, powinienem wydawać biuletyn
informacyjny Ziemi Czerwieńskiej. Zostałem także członkiem komisji badań
zbrodni nacjonalistów ukraińskich OUN i UPA w Małopolsce Wschodniej. W 1944
roku we Lwowie zaczęło się robić niebezpiecznie i uciekliśmy do Rabki koło
Nowego Targu.
W
1944 roku do Polski przyszli wyzwoliciele, tak przynajmniej myślano. Dla
20-letniego działacza AK ze Lwowa była to wizja przesłuchań, bicia i kazamatów.
Aresztowany zostałem przez „towarzyszy” z kontrwywiadu 18. Armii 4 Frontu
Ukraińskiego „Smiersz” (Śmierć Szpiegom”). Nim zapadł wyrok, „zwiedziłem”
więzienne piwnice w Polsce, Słowacji i czeskich Sudetach. Sądzony jako obywatel
ZSRR. Dostałem 10 lat więzienia „wychowawczych” obozach pracy w Rosyjskiej
Federacyjnej Republice Radzieckiej i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. A to
wszystko za cywilną zdradę ojczyzny i grupową kontrrewolucję. Jednym z dowodów
w sprawie był brulion z wierszami o tematyce antysowieckiej i
antyhitlerowskiej. Ale radzieckiemu wymiarowi sprawiedliwości, jak dowodzi
historia, wystarczyłoby i tak o wiele mniej.
Gdy Polacy w
kraju obchodzili Boże Narodzenie na gruzach swoich domostw, siedziałem w
więzieniu we Lwowie, skąd bydlęcymi wagonami zostałem wkrótce wywieziony na
Przyurale. Tam
nie było jeszcze tak źle, bo przychodziły paczki od Polaków. Było trochę
jedzenia na wigilijny stół, a także opłatek. Potem już tylko o tym marzyliśmy.
Podobnie o kobietach. Bo na Przyuralu byłem w obozie z pospolitymi
przestępcami, ale także z kobietami. Gdy powstało NATO jako zwiastun nadchodzącej
„zimnej wojny”, władze radzieckie w owczym pędzie przepędziło więźniów jeszcze
dalej na wschód, gdzie nie dochodziły już paczki ani korespondencja, a za
odwilż uważano 20-stopniowy mróz. Pierwszym przystankiem był Ozierłag w
obwodzie irkuckim. Po dwóch latach przeniesiono nas do Bierłagu na Kołymie.
Minus
62 stopnie to najniższa temperatura jaką przeżyłem. Było tak zimno, że dla
ochrony na twarzach nosiliśmy co popadło, w tym np. damskie majtki , a ubieraliśmy
się w kożuchy po zmarłych jeńcach
japońskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz