opowiadania


                                                               ŻYWI SALUTUJĄ UMARŁYM

        Tego dnia urzędnik obozowy więźniów – tzw. nariadczyk – wyznaczył jedna z brygad do pracy za zoną łagru. Dekretu o pracy dla więźniów politycznych zgrupowanych w roku 1949 w obozach OZIERŁAGU wzdłuż tzw. trasy tajszeckiej pod Irkuckiem na razie nie buło. Wykonywali oni tylko roboty czysto gospodarcze. Tak i tym razem brygada, w której było wielu Polaków, byłych żołnierzy AK ze wschodnich ziem Rzeczypospolitej, miała przenosić materiał pochodzący z rozbiórki starego osiedla tunguskiego Wierchnaja Udacznaja na budowę łaźni obozowej.                                                                            
      Po wyrzeczeniu przez sierżanta, naczelnika konwoju starej tiuremnej formułki: „kanwoj k boju!” – „konwój do boju!” otoczyła ich zbrojna piecza eskorty. Po przejściu przez mokre miejsca, grzęzawiska obok obozu pięli się pod górę grzbietem niewysokiej sopki. Szli to w gęstych chaszczach, to stąpali po morzu niepachnących kwiatów – kwiaty bowiem na Syberii przeważnie nie pachną – szli wśród krzewów bagulnika, kwitnących różowo.                                                                                                                  
      Poniżej szczytu sopki był cmentarz jeniecki żołnierzy i oficerów japońskich z tak zwanej armii kwantuńskiej. To właśnie po ewakuacji i repatriacji kontyngentów jenieckich przejęli więźniowie baraki obozu, sama specyfika budowy których już mówiła, że były one wzniesione rękami Japończyków. Jakieś altanki w formie pagód, jakieś wykrętasy konstrukcyjne, jakieś freski,  dziwna ornamentacja, japońskie zegary słoneczne na majdanach baraków. W obozie przyjęte było mówić ze smutną ironią, mając na myśli kogoś, kto nie wytrzymawszy trudów obozowej męki przeniesie się na tamten świat: „Pajdiot na sopku – k Japoncam”, a co znaczyło – pójdzie na sopkę uzupełniać szeregi martwych Japończyków.                                                                                                                                                                     
        Więźniowie przechodząc mimo cmentarza z niespokojnym dreszczem spoglądali na mogiły świetnych ongiś „samurajów”. Ale nie o tym cmentarzu myślały serca polskich członków brygady obozowej. Idąc w tak karnych szeregach – rozmawiali. Jeden z więźniów mówił: - Gdzieś tu musi być cmentarz zesłańczy Polaków wywiezionych w roku 1940, gdzieś tu musi być pochowany mój ojciec. Brat mój zginął w Kazachstanie, w Kustanaju, ale ojciec leży gdzieś tu. Inny z więźniów mówił jednak: - Nie wiadomo, czy uda się nam w ogóle napotkać ów cmentarz. I rzeczywiście cmentarza, jak na razie, nigdzie w pobliżu nie było.                                                                                                                                                       
        Przy rozbiórce popracowali do południa. Potem trzeba było przenosić bierwiona, potężne bale w stronę obozu. Poszli z powrotem. Ramiona uginały się pod uciskiem ciężkich belek. Serca aż skowyczały od wysiłku niosących brzemię tak ciężkie. Była to istna golgota.                                                      
      Naczelnik konwoju był z rzędu owych dobrych naczelników. Widząc nieludzkie zmęczenie więźniów powiedział: - Chłopcy, pójdziemy krótszą drogą. Idąc tą krótszą drogą napotkali właśnie zagubiony w syberyjskim pustkowiu polski cmentarz. Jeden z więźniów, wyciągając przed się dłoń zaczął krzyczeć: Patrz – cmentarz, cmentarz …                                                                                                                             
       Rzeczywiście, w najbliższej odległości widniał las krzyży; groby były, kurhany. Więźniowie Polacy spojrzeli po sobie porozumiewawczo: to tu. Obok cmentarza naczelnik konwoju zarządził „prawał” (odpoczynek), dana była im tam możność odpocząć. Zrzucili z ramion ciężkie bale. I wtedy to stał się cud straszny, niesamowity. Więzień, który mówił, że gdzieś tu musi leżeć jego ojciec, odczytał na zmurszałym krzyżu swoje nazwisko – nazwisko swego ojca. Stał cały w trwodze, w okrutnej, porażającej a zarazem błogosławionej trwodze odkrycia; jakby tu z tego kurhanu syberyjskiego odgrzebywał samego siebie. Grupka więźniów – Polaków widząc to nadwzruszenie swego rodaka poprosiła, by konwój pozwolił podejść bliżej. Konwój – niegłupi, bywali, starzy żołnierze frontowi, tak zwani „swierchsroczniki”, a nie młodzi, fanatyczni, bezkrytyczni służalcy beriowszczyzny – nie odmówił.                                                           
          Podeszli bliżej. Tak, był to cmentarz zesłańczy. Były to groby beriowskiego rozpasania. Były tam i mogiły dorosłych i małe mogiłki dzieci, których – jak pisał naczelny kapelan Wojska Polskiego ksiądz biskup Józef Gawlina – zginęło od mrozu i z głodu właśnie w owym pamiętnym tysiąc dziewięćset czterdziestym około stu tysięcy.                                                                                                                   
        Spoglądali na tę pamiątkę – poligon starcia bezbronnych dusz polskich ze zbrojną przyłbicą beriowskich herodów dwudziestowieczna. Spoglądali na ten poszumem krzewów bagulnika kołyszący się bezmiar uspokojonego cierpienia. A serca ich ścisnęły się żalem okrutnym.                                                       
        Oto upłynęło zaledwie dziewięć lat od tamtego smutnego czasu i tym razem oni stoją tu zniewoleni, z dala od kraju i swoich. Martyrologia Polaków przedłuża się. Konwój zniecierpliwiony tym długim pozostawaniem więźniów w uroczystej kontemplacji nawoływał do marszruty: „Paszli rebiata, paszli”. Ale oni nie słuchali. Uklękli i chórem zaczęli odmawiać Modlitwę Żołnierzy Armii Krajowej”.                                                            



ŚMIERĆ OLIMPIJCZYKA

Sasza Raadkivi!... Ileż wspomnień łączy mnie z tym płowowłosym synem Estonii, z tym chłopcem, którego machinacje aparatu beriowskiego rzuciły, podobnie jak mnie, w ponure obszary tajg syberyjskich. Obaj byliśmy fanatykami sportu. Nawet w trudnych warunkach przygniatającej obozowej monotonii nie zapominaliśmy o sporcie, żyliśmy bogactwem wspomnień o tej przeszlachetnej dziedzinie życia ludzkiego.
Sasza był estońskim olimpijczykiem, reprezentował barwy Estonii na berlińskiej olimpiadzie 1936 roku - nie pamiętam już w jakiej gałęzi sportu. Zresztą był wszechstronnym sportowcem - koszykówka, siatkówka, bieg i piłka nożna wchodziły w zakres jego uzdolnień.
Pamiętam- odpiłujemy przepisowa normę dziewięciu kubometrów drzewa, siadamy wokół ogniska w leśnej zonie pracy, szumią nad nami korony modrzewi północnych, a my gwarzymy, gwarzymy o sporcie.
Sasza miał ową specyficzną urodę skandynawską, urodę smukłych, dorodnych, jasnowłosych, długonogich młodzieńców. Mimo swoich trzydziestu paru lat wyglądał nadzwyczaj młodo, zapewne dzięki odpowiedniej konserwacji przez sportowy tryb życia. Jego pozornie grube, szorstkie, typowo dla języków ugrofińskich wymawianie wyrazów, pięknie i jakoś męsko kontrastowało z ujmująca sylwetką, ze szlachetną aparycją jego wiecznie uśmiechniętego lica.
Sasza, a właściwie Aleksander, Saszą bowiem z rosyjska go nazywaliśmy, lubił i szanował Polaków. Słowo Puola - Polska wymawiał zawsze z jakimś pietyzmem i szacunkiem. Opowiadał, jak był w Polsce przed wojną na jednym z miyingów sportowych. Lubił wspominać o swoim pobycie w Polsce, podobnie jak wspomniał, jak to kiedyś generał Laidoner był z wizytą u marszałka Rydza-Śmigłego. Chciał mi wyraźnie sprawić przyjemność swą wiedzą o zagadnieniach polskich tak, jak to zwykle ma miejsce w odniesieniu do przyjaciela, którego się kocha i szanuje. Sport i wspólna miłość, sympatia dla Polski, kraju będącego dla każdego uczciwego cudzoziemca symbolem wolnościowych idei, łączyły nas bardzo w trudnej syberyjskiej rzeczywistości.
Innym razem siedzimy na narach obozowych. Sasza żywo gestykuluje: No, wasz Pisarski nigdy nie dawał sobie rady z Raadikiem. Nie na próżno Raadik zrobił karierę w Ameryce jako estoński bokser - emigrant.
- Przyznaj jednak Sasza, że cios którym wasz ciężki Linnamaegi położył ongiś Piłata, był najzupełniej przypadkowy - ciągnę dalej, nie dając za wygraną.
- Ma się rozumieć - odpowiada Sasza. I znowu zgoda w sportowej rywalizacji.
Pamietam, Sasza prędko wyuczył się melodii Jeszcze Polska nie zginęła i przy każdym powrocie brygad leśnych do baraków, widząc mnie wchodzącego w drzwi, zziajanego i zmęczonego po pracy (sam w danym dniu pozostawał w domu), witał mnie triumfalnie dźwiękami Mazurka Dąbrowskiego lub polonezem Pożegnanie z ojczyzną Ogińskiego. Sasza zajmował mnie opowiadaniami o swoich przeżyciach na olimpiadzie berlińskiej lub pokazywał garść fotografii, których dziwnym trafem nie odbrano mu w czasie rewizji w obozie. Na jednej z nich był Sasza w korporanckim ubiorze studenta uniwersytetu dorpackiego, na innym milutkim uśmiechem wdzięczyła się jego narzeczona Urva, przystojna estońska blondynka z nieco zadartym noskiem.