czwartek, 25 października 2012

Wspomnienia Zbigniewa Waydyka cz. II (na podstawie osobistych zapisków i udzielonych wywiadów po 1990 roku)






Zdjęcie z Kołymy z 1955 roku. Tuż przed powrotem do kraju 
       
     Wigilia? Święta? Władza nie uznawała żadnych przejawów religijności , czy to katolickiej, czy to prawosławnej i innej. Wśród więźniów politycznych byli Rosjanie, Litwini, Ukraińcy, Estończycy, Łotysz i Polacy. W święta musieliśmy normalnie pracować. Mieli szczęście ci skazańcy, których „nariadczykiem”  był Polak.
Nariadczyk to osoba-więzień, której powierzono pilnowanie porządku w danych grupach więźniów. Polak zawsze potrafił tak zorganizować pracę, czy przekonać enkawudzistów, że w wigilię i święta mieliśmy wolne. W obozie byli też księża, o których władza nawet nie wiedziała, ale my tak. Oni poprowadzili modlitwę, a potem dzieliliśmy się chlebem, który udało się nam zaoszczędzić z  głodowych racji. Były wspomnienia i wielka tęsknota za krajem. Ale były też chwile szczęścia, kiedy dotarła do nas wiadomość, że Wódz Narodu nie żyje. Rzeczywiście zelżał wówczas reżim NKWD. Chyba sami nie wiedzieli, co teraz z nimi będzie. Wyglądali na zagubionych i niepewnych swego jutra. Nas to cieszyło.                                                                                                                           W marcu 1954 roku zostałem zwolniony z odbywania kary. W sowieckich obozach odsiedziałem 9 lat. Rok darowano mi za dobra pracę na rzecz systemu. Mogłem opuścić obóz, ale nie Kołymę. W ramach atrybutów wolności mogłem pójść do sklepu, czy kina na „produkcyjniaka”, proponowali tez pieniądze na ściągnięcie na przykład ze Lwowa żony, itd.                                 Pamiętam na święta, na tej wolności to zdrowo skosztowałem alkoholu, tak że jak się obudziłem, to włosy do ściany przymarzły. Mój powrót do kraju był w zasięgu ręki. Ta nadzieją się karmiłem i tego wszyscy mi życzyli.                                                                                                                                                       W 1955 roku przyszła upragniona repatriacja. Ponad miesiąc wracałem do Ojczyzny, która się odbudowywała. W czasie podróży poznałem swoja przyszłą żonę. Przyjechałem jednak najpierw do Wrocławia, gdzie mieszkała moja siostra. Tam tez spotkałem ojca. Na Dworcu Głównym powiedział tylko: „Synu, co oni z ciebie zrobili?”. Przed wojną byłem drobnym, bladym chłopcem. Potem wiatr Kołymy opalił mi twarz, a od roboty rozrosłem się w barach. Już nie byłem tym Zbyszkiem. To były piękne święta, z rodziną, przy choince i stole zastawionym jedzeniem. Również święta 1956 roku były radosne. W Europie Wschodniej nastąpił przewrót i mieliśmy nadzieję, że będzie normalnie. Zmieniło się, ale komuna została.                                                                                                                                        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz