piątek, 11 listopada 2011

ŻYWI SALUTUJĄ UMARŁYM

     Tego dnia urzędnik obozowy więźniów – tzw. nariadczyk – wyznaczył jedna z brygad do pracy za zoną łagru. Dekretu o pracy dla więźniów politycznych zgrupowanych w roku 1949 w obozach OZIERŁAGU wzdłuż tzw. trasy tajszeckiej pod Irkuckiem na razie nie buło. Wykonywali oni tylko roboty czysto gospodarcze. Tak i tym razem brygada, w której było wielu Polaków, byłych żołnierzy AK ze wschodnich ziem Rzeczypospolitej, miała przenosić materiał pochodzący z rozbiórki starego osiedla tunguskiego Wierchnaja Udacznaja na budowę łaźni obozowej.                                                                           
     Po wyrzeczeniu przez sierżanta, naczelnika konwoju starej tiuremnej formułki: „kanwoj k boju!” – „konwój do boju!” otoczyła ich zbrojna piecza eskorty. Po przejściu przez mokre miejsca, grzęzawiska obok obozu pięli się pod górę grzbietem niewysokiej sopki. Szli to w gęstych chaszczach, to stąpali po morzu niepachnących kwiatów – kwiaty bowiem na Syberii przeważnie nie pachną – szli wśród krzewów bagulnika, kwitnących różowo.                                                                                                                  
     Poniżej szczytu sopki był cmentarz jeniecki żołnierzy i oficerów japońskich z tak zwanej armii kwantuńskiej. To właśnie po ewakuacji i repatriacji kontyngentów jenieckich przejęli więźniowie baraki obozu, sama specyfika budowy których już mówiła, że były one wzniesione rękami Japończyków. Jakieś altanki w formie pagód, jakieś wykrętasy konstrukcyjne, jakieś freski,  dziwna ornamentacja, japońskie zegary słoneczne na majdanach baraków. W obozie przyjęte było mówić ze smutną ironią, mając na myśli kogoś, kto nie wytrzymawszy trudów obozowej męki przeniesie się na tamten świat: „Pajdiot na sopku – k Japoncam”, a co znaczyło – pójdzie na sopkę uzupełniać szeregi martwych Japończyków.                                                                                                                                                                                                
          Więźniowie przechodząc mimo cmentarza z niespokojnym dreszczem spoglądali na mogiły świetnych ongiś „samurajów”. Ale nie o tym cmentarzu myślały serca polskich członków brygady obozowej. Idąc w tak karnych szeregach – rozmawiali. Jeden z więźniów mówił: - Gdzieś tu musi być cmentarz zesłańczy Polaków wywiezionych w roku 1940, gdzieś tu musi być pochowany mój ojciec. Brat mój zginął w Kazachstanie, w Kustanaju, ale ojciec leży gdzieś tu. Inny z więźniów mówił jednak: - Nie wiadomo, czy uda się nam w ogóle napotkać ów cmentarz. I rzeczywiście cmentarza, jak na razie, nigdzie w pobliżu nie było.                                                                                                                                                       
     Przy rozbiórce popracowali do południa. Potem trzeba było przenosić bierwiona, potężne bale w stronę obozu. Poszli z powrotem. Ramiona uginały się pod uciskiem ciężkich belek. Serca aż skowyczały od wysiłku niosących brzemię tak ciężkie. Była to istna golgota.                                                      
    Naczelnik konwoju był z rzędu owych dobrych naczelników. Widząc nieludzkie zmęczenie więźniów powiedział: - Chłopcy, pójdziemy krótszą drogą. Idąc tą krótszą drogą napotkali właśnie zagubiony w syberyjskim pustkowiu polski cmentarz. Jeden z więźniów, wyciągając przed się dłoń zaczął krzyczeć: Patrz – cmentarz, cmentarz …                                                                                                                                 
     Rzeczywiście, w najbliższej odległości widniał las krzyży; groby były, kurhany. Więźniowie Polacy spojrzeli po sobie porozumiewawczo: to tu. Obok cmentarza naczelnik konwoju zarządził „prawał” (odpoczynek), dana była im tam możność odpocząć. Zrzucili z ramion ciężkie bale. I wtedy to stał się cud straszny, niesamowity. Więzień, który mówił, że gdzieś tu musi leżeć jego ojciec, odczytał na zmurszałym krzyżu swoje nazwisko – nazwisko swego ojca. Stał cały w trwodze, w okrutnej, porażającej a zarazem błogosławionej trwodze odkrycia; jakby tu z tego kurhanu syberyjskiego odgrzebywał samego siebie. Grupka więźniów – Polaków widząc to nadwzruszenie swego rodaka poprosiła, by konwój pozwolił podejść bliżej. Konwój – niegłupi, bywali, starzy żołnierze frontowi, tak zwani „swierchsroczniki”, a nie młodzi, fanatyczni, bezkrytyczni służalcy beriowszczyzny – nie odmówił.                                                                                    

          Podeszli bliżej. Tak, był to cmentarz zesłańczy. Były to groby beriowskiego rozpasania. Były tam i mogiły dorosłych i małe mogiłki dzieci, których – jak pisał naczelny kapelan Wojska Polskiego ksiądz biskup Józef Gawlina – zginęło od mrozu i z głodu właśnie w owym pamiętnym tysiąc dziewięćset czterdziestym około stu tysięcy.                                                                                                                   
         Spoglądali na tę pamiątkę – poligon starcia bezbronnych dusz polskich ze zbrojną przyłbicą beriowskich herodów dwudziestowieczna. Spoglądali na ten poszumem krzewów bagulnika kołyszący się bezmiar uspokojonego cierpienia. A serca ich ścisnęły się żalem okrutnym.                                                        
                Oto upłynęło zaledwie dziewięć lat od tamtego smutnego czasu i tym razem oni stoją tu zniewoleni, z dala od kraju i swoich. Martyrologia Polaków przedłuża się. Konwój zniecierpliwiony tym długim pozostawaniem więźniów w uroczystej kontemplacji nawoływał do marszruty: „Paszli rebiata, paszli”. Ale oni nie słuchali. Uklękli i chórem zaczęli odmawiać Modlitwę Żołnierzy Armii Krajowej”.                                                            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz